Lulu dzisiaj dużej wyprawy rowerowej mieć nie miała. W planach był wypad do znajomej, choć mieszka ona niedaleko, raptem 10 minut, to spotkać się było rzeczą dość trudną. Ale wreszcie dzisiaj miało to nastąpić. Obie Panie miały czas wolny. Lulu cieszyła się, a jakże, bo znajoma dość gadatliwa, zabawna, zawsze wprawiała Lulu w dobry humor, przy niej Lulu odpoczywała i odprężała się.
Po pracy Lulu wróciła do domu w te pędy, żeby jak najszybciej uwolnić się z obowiązków domowych i o wyznaczonej porze zapukać do drzwi znajomej. Obiad szybko na gazie postawiła, tu się gotuje, tu się smaży, a tam miesza sałatka do obiadu. Dzwoni telefon. Lulu wyciąga z torebki: tak, słucham? Witaj Lulu, tu ..., słuchaj, wiesz, bo to, tamto (trajkocze jak najęta), i przechodzi do sedna sprawy: nie pogniewasz się, jeśli dzisiaj się nie spotkamy? Jasne, że nie. Spoko ..., damy radę. Nic się nie stało, naprawdę. To może w przyszłym tygodniu. Oczywiście, pa pa. Tia ... obiad nadal na gazie. Pogoda ładna, aż dziw, że po tylu dniach, wreszcie niebo błękit pokazało. Szkoda byłoby to zmarnować. Długo się nie zastanawiała i po obiedzie, wyciągnęła rower z lamusa i wyruszyła na kolejną trasę rowerową. Tym razem do Agrykoli i z powrotem. Uf, puf, ech, och, eee.... pot czołem się leje, koszulka dawno przykleiła się do pleców, nogi drżą, pierś o mało co nie wyskoczy z wysiłku, wolno, wolno, coraz wolniej, biegi zmienia, żeby ulżyć choć trochę i dać radę wjechać na górę. Tia, chyba wyszła z formy, albo rower do kitu, bo wszyscy ją wyprzedzają, a ona ślimaczy się pod górę i pewnie czerwona jak burak na twarzy. Hura, wreszcie, udało się. Wjechała. Rany kota, ledwo żyje, zaraz serce jej wyskoczy, padnie trupem. Musi odpocząć, uspokoić serce, zatrzymać drżenie ud, zwolnić oddech ... a teraz w dół, to nagroda za morderczą drogę ... pędzi jak strzała, pochyla się, zmniejszyć opór, zwiększyć pęd, skupiona na drodze, rower coraz szybciej pędzi, wiatr chłodzi Lulu twarz, a licznik ciągle skacze, 29,30,31,33,37,39, no dalej, ciało jeszcze niżej pochyla, jest, licznik ciągle skacze, 40,41,42, dobija do 43. Koniec zjazdu, trzeba hamować, aż żal. Patrzy, inni zawracają i znowu pod górę i w dół. Ależ oni mają kondycję, Lulu zazdrości szczerze.
Wieczór się nie zmarnował, drogomierz doliczył 24 km. Ale tyłek ciągle boli, nie przyzwyczajony, siodełko twarde, podusia by się przydała, jasieczek malusi ... a miała w ogródku u znajomej zasiąść ...
Wszystko ma swoje dobre strony...w ogródku byłyby ploteczki, pewnie ciacho i kawusia...miło i kalorycznie ;) A tak Lulu nabrała kondycji i kalorie zamiast nabywać, sporo zgubiła :)
Prześlij komentarz