sobota, 16 kwietnia 2011

O moim największym hojowym odkryciu - hoya EPC-204

Miała być mała. Znaczy się, mnie się zdawało, że ona z tych małych. Ale czy rzeczywiście? Oj wątpię szczerze, szczególnie, że każdy nowy liść jest duży, większy od liści, z którymi hoja przyszła. A skąd jest? Z dalekiej Tajlandii... przybyła pod koniec sierpnia 2010 r.

Zimą zbierała siły, by wczesną wiosną uderzyć z całej siły. Jak na razie rośnie bezproblemowo. Stoi przy wschodnim oknie.
Fajnie wygląda, niby razem, a jednak oddzielnie. Nie zamierzam jej ciąć. Jestem ciekawa, jak potoczą się jej losy.  Jeszcze nie wiem, czy to forma zwisająca, czy pnąca. Do zwisającej dolny pęd jest zbyt ciężki, a to przecież początek wzrostu. Za to do pnącej - pęd zbyt giętki. Hm...zobaczymy, jak dalej będzie rosła. Ale zapowiada się na bardzo ciekawą hoję.
 Białe nakrapiania wybarwiają się w słońcu na brązowo/bordowo, co mnie mile zaskoczyło. 
 A tak wyglądają nie opalone
 Jest piękna, jak lakierowana dama. 
Miodzio!!!

Mówią, kto nie ma w głowie, ten ma w nogach ... czy istnieje wersja reverse? Bo jak ta głupia przez pół soboty woziłam się z regałem epifitycznym z balkonu do mieszkania. I co z tego wynikło? Wyjazd z powrotem na balkon z salonu, bo? Bo Lulu wpierw działała, a potem spytała się szanownych panów z elewacyjnej windy, kiedy będą jej balkon na glans robić? I co powiedzieli panowie w gipsowych uniformach? Za dwa tygodnie psze pani, po majowym łykendzie. Kurka wodna, durna baba ze mnie, no to ja nazat  z tobołem abarot na balkon. I gdzie głowa była? Zatrzymała się na piątku zapewne. Pół soboty poszło, ot tak, pstryk iskierka zgasła...

Prześlij komentarz