niedziela, 10 lipca 2011

Szklarniowa - hoya macrophylla "splash"

Jeszcze żyje i mam nadzieję, że nasza znajomość nie skończy się zbyt szybko. Ciągle jest w woreczku foliowym. Listki są dość miękkie, wiotkie, choć minął prawie miesiąc, odkąd jest u mnie.

Hoya macrophylla "splash" 
Nie wiem, jak się mają korzenie, nie chcę w niej grzebać niepotrzebnie, ale zastanawiam się, czy dobrym sposobem byłoby ją podlewać, tak profilaktycznie, ukorzeniaczem rozpuszczonym w wodzie?  Gdzieś mi się obiło o uszy coś takiego, ale nie jestem pewna, czy czegoś nie pokręciłam.

*   *   *
Dzisiaj miałam "najazd" nowej osoby na blogu. Dużo komentarzy - za które serdecznie dziękuję. Bardzo miło mi gościć kolejnego "czytacza" mojego bloga. To mnie jeszcze bardziej inspiruje do dbałości o niego.

piątek, 8 lipca 2011

Powolna jak żółw - hoya meredithii

Kolejna Szwedka, która w zeszłym roku przyleciała, pod koniec lata. Rośnie, jakby chciała, a nie mogła. Ukorzeniła się dość szybko. I na tym się skończyło. Stała całą jesień, zimę, wiosnę. Dopiero niedawno dała oznaki życia w postaci wypuszczenia liścia. Tak się tym zmęczyła, że postanowiła znowu odpocząć przed kolejnym liściem. W efekcie, kolejny liść kluje się już dwa tygodnie i rośnie, rośnie, jakby chciał, a nie mógł. Najbardziej powolna hoja jaką mam. Mnie to nie przeszkadza, przy takiej ilości, powolność w rośnięciu staje się zaletą, nie wadą.

Hoya meredithii
 

Dla porównania, druga meredithii, jaką mam. Obie pochodzą z jednego źródła, ale kupione w innym czasie. I obie, jako hoya meredithii - bez numerków, ani innych znaczków. 
Różni je nie tylko rysunek, ale i kształt liści. Za to łączy powolność we wzroście.




czwartek, 7 lipca 2011

Z życia Lulu - rower z lamusa 4

Lulu dzisiaj dużej wyprawy rowerowej mieć nie miała. W planach był wypad do znajomej, choć mieszka ona niedaleko, raptem 10 minut, to spotkać się było rzeczą dość trudną. Ale wreszcie dzisiaj miało to nastąpić. Obie Panie miały czas wolny. Lulu cieszyła się, a jakże, bo znajoma dość gadatliwa, zabawna, zawsze wprawiała Lulu w dobry humor, przy niej Lulu odpoczywała i odprężała się. 
Po pracy Lulu wróciła do domu w te pędy, żeby jak najszybciej uwolnić się z obowiązków domowych i o wyznaczonej porze zapukać do drzwi znajomej. Obiad szybko na gazie postawiła, tu się gotuje, tu się smaży, a tam miesza sałatka do obiadu. Dzwoni telefon. Lulu wyciąga z torebki: tak, słucham? Witaj Lulu, tu ..., słuchaj, wiesz, bo to, tamto (trajkocze jak najęta), i przechodzi do sedna sprawy: nie pogniewasz się, jeśli dzisiaj się nie spotkamy? Jasne, że nie. Spoko ..., damy radę. Nic się nie stało, naprawdę. To może w przyszłym tygodniu. Oczywiście, pa pa. Tia ... obiad nadal na gazie. Pogoda ładna, aż dziw, że po tylu dniach, wreszcie niebo błękit pokazało. Szkoda byłoby to zmarnować. Długo się nie zastanawiała  i po obiedzie, wyciągnęła rower z lamusa i wyruszyła na kolejną trasę rowerową. Tym razem do Agrykoli i z powrotem. Uf, puf, ech, och, eee.... pot czołem się leje, koszulka dawno przykleiła się do pleców, nogi drżą, pierś o mało co nie wyskoczy z wysiłku, wolno, wolno, coraz wolniej, biegi zmienia, żeby ulżyć choć trochę i dać radę wjechać na górę. Tia, chyba wyszła z formy, albo rower do kitu, bo wszyscy ją wyprzedzają, a ona ślimaczy się pod górę i pewnie czerwona jak burak na twarzy. Hura, wreszcie, udało się. Wjechała. Rany kota, ledwo żyje, zaraz serce jej wyskoczy, padnie trupem. Musi odpocząć, uspokoić serce, zatrzymać drżenie ud, zwolnić oddech ... a teraz w dół, to nagroda za morderczą drogę ... pędzi jak strzała, pochyla się, zmniejszyć opór, zwiększyć pęd, skupiona na drodze, rower coraz szybciej pędzi, wiatr chłodzi Lulu twarz, a licznik ciągle skacze, 29,30,31,33,37,39, no dalej, ciało jeszcze niżej pochyla, jest, licznik ciągle skacze, 40,41,42, dobija do 43. Koniec zjazdu, trzeba hamować, aż żal. Patrzy, inni zawracają i znowu pod górę i w dół. Ależ oni mają kondycję, Lulu zazdrości szczerze. 
Wieczór się nie zmarnował, drogomierz doliczył 24 km. Ale tyłek ciągle boli, nie przyzwyczajony, siodełko twarde, podusia by się przydała, jasieczek malusi ... a miała w ogródku u znajomej zasiąść ...

środa, 6 lipca 2011

Kapuściane przypadki - fiołki

Inni mają ich setki, mnie wystarczy sztuk dwa. Oba fiołki są w tym samym wieku, mają trzy miesiące.

Fiołek afrykański "Rebel's Rhubarb Frost"

Fiołek afrykański "Buckeye Sarsparilla"

Ponieważ jestem mordercą fiołków, to trzymajcie kciuki, żebym za miesiąc bądź dwa mogła się nimi ponownie pochwalić. A w przypadku "Buckeye Sarsparilla" jego kwiatami, bo ma już spore pąki. O ile oczywiście Bambo ich nie zje. Odgryziony listek blisko środka rozetki, to jego robota. Oj, Bambo, łobuzie!

poniedziałek, 4 lipca 2011

Z życia Lulu - rower z lamusa 3

Choć ciągle padało i padało, to Lulu udało się w niedzielę wyruszyć na rowerową przejażdżkę. Nogi same ją niosły po ścieżkach rowerowych.


Żródło zdjęcia

 Głównie Szlakiem Wisły jechała. Zaliczyła 31 km. To nie jest zbyt duży dystans, jakby się niektórym wydawało. 
Wróciła lekko spocona i ubrudzona. Niestety jeszcze w błotniki się nie zaopatrzyła i całe plecy ubłocone miała. 

Małżonek namawia Lulu na wypad na Mazury, nie teraz, pod koniec lata. Lulu ociągała się bardzo, bo Mazury jej nie ciekawią, ale małżonek skusił ją, czym? Rowerem! Obiecał, że rower można wziąć z sobą. Lulu na to - ok. kupiłeś mnie! Jadę! Małżonek czym prędzej wyciągnął mapę i pokazuje Lulu całe jezioro Łańskie i jak można je objechać na rowerze. Hm, Lulu  zastanawia się, to będzie niezłe wyzwanie. Już zaciera ręce! A małżonek wyciąga swoje wędkarskie "sprawy" i też zaciera ręce!