Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z życia Lulu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Z życia Lulu. Pokaż wszystkie posty

środa, 13 sierpnia 2014

Migawki z wakacji - ciąg dalszy fascynacji kolekcją kaktusów i sukulentów Państwa Hinzów


Kaktusy i sukulenty są bardzo bliskie mojemu sercu, mam do nich wielki sentyment. Dlatego też bardzo duży wpływ wywarła na mnie informacja o likwidacji dwóch szklarni.

W czasie wizyty pewien młody człowiek zapewnił mnie, że kolekcja będzie odbudowywana. Trzymam mocno kciuki za powodzenie tego przedsięwzięcia, licząc, że kiedyś, za lat 20, ponownie będzie mi dane obejrzeć kolosy u Państwa Łucji i Andrzeja Hinzów.

A tymczasem chcę opublikować kilka zdjęć, które znalazłam na stronie: http://www.solidarnosc.gda.pl/.

Wszystkie zdjęcia publikowane w tym poście są za zgodą właścicieli powyższej strony, a
autorem ich jest Pani Maria Giedz.











Moja mailowa korespondentka Iza podrzuciła mi kilka ciekawych linków.


Zapraszam do lektury, jak również odwiedzania kolekcji Państwa Hinzów.
Ja pomimo bardzo uszczuplonej kolekcji będę robiła to za każdym razem, jak tylko będę w pobliżu, śledząc postępy w jej odbudowie.


poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Migawki z wakacji - odwiedziny Państwa Łucji i Andrzeja Hinzów w Rumi

Na wstępie mojego posta chcę wszystkich przeprosić, że moje blogowanie ostatnio bardzo kuleje i stali bywalcy mojego bloga muszą niecierpliwie przebierać nóżkami w oczekiwaniu na kolejne nowe wieści, co też się dzieje w mojej przystani.
Otóż, w mojej przystani wieje nudą. Hoje rosną jak chcą, albo jak nie chcą, to też jest dobrze, przynajmniej o ból głowy mnie nie przyprawiają. Za to przybywa nowości, praktycznie z każdym miesiącem. Rozhulałam się, że aż huczy, za każdym razem obiecując sobie, że to już koniec, trzeba spocząć na laurach i zająć się tym, co się już ma. A, gdzie tam, wystarczy, że jedna duszyczka z drugą ziarenko zasieje i znowu dzierga się listę. Takie to już życie człowieka szalonego.

No, ale przecież nie o tym miałam pisać. Otóż odwiedziłam po raz kolejny w życiu szklarnie z kolekcją kaktusów i sukulentów, jedną z największych w Europie, Państwa Łucji i Andrzeja Hinzów z Rumi. I tutaj ... następuje wielkie zaskoczenie, smutek i żal. To już nie jest kolekcja na skalę europejską. Może kiedyś znowu będzie triumfowała swoją świetność.
Państwo Hinzowie zlikwidowali dwie największe szklarnie, zostawiając tylko jedną, tą najmniejszą i najniższą. Z dwóch zlikwidowanych szklarni przenieśli całą kolekcję do tej jednej.
Nie ma już wielkich kolumnowych kaktusów, sięgających kilku metrów, ani wielkich kul nie dających się objąć ramionami. Zostały tylko młode egzemplarze, dla podtrzymania kolekcji. Szkoda, wielka szkoda.
Za to Pan Andrzej, jak zwykle, wspaniały gawędziarz i dusza człowiek, witający każdego przybywającego z wielką radością i pasją, za co serdecznie mu dziękuję :-)














Oczywiście, coś tam do koszyczka wpadło, choćby z sentymentu do sukulentów. A co? Dowiecie się niebawem z kolejnych postów. Ale nie są to popularne roślinki, nikt się o nie nie bije na allegro i majątku za nie dać nie chce.

czwartek, 31 lipca 2014

Migawki z wakacji

Zasłyszane na ulicy Żeromskiego, w pobliżu kościoła we Władysławowie:
- Mamo, pójdziemy w niedzielę do kościoła?
- Do kościoła? Nie. Przecież jesteśmy na wakacjach.

Zasłyszane zza parawanu:
- Ja to na śniadanie muszę jajecznicę z 6 jaj zjeść i jeszcze dokładkę pieczywa muszę mieć.
- ???
- Na koniec lubię jeszcze czymś słodkim zakąsić.
Spoglądam zza parawanu: no tak, cyce większe od moich i 7-miesięczna ciąża! Haa
Mowa była o mężczyźnie.

Zasłyszane zza parawanu:
- Ludzie, to tak zobacz, w takich przegrodach sobie siedzą, porobiliśmy sobie i tak fajnie sobie siedzą.
Myśl:  w zagrodach jak bydło.

Naocznie zaobserwowane:
Rzecz się dzieje w środku dnia, na zatłoczonej plaży.
- Dziecku chce się kupkę. Co robi mama? Na toaletę za szkoda wydać 2,5 zł, lepiej zostawić na kolejną puszkę piwa. Długo mamusia nie myśli, robi dołek w piasku na plaży, podnosi dziecko i wysadza do dołka. Rób dziecko kupkę, rób. Plum, plum, kupka wpadła do dołka. Co robi mamusia? Zakopuje kupkę!
- Siku mi się chce. Co robi tata? Kopie nogą dołek, robi parawan z ręcznika i mówi do synka: siusiaj, nikt nie widzi. Kurna! Litości!
Dziwne trendy nastały. Albo ja nie z tego świata, albo świat stanął do góry nogami! Nie kojarzyć z domem postawionym do góry nogami, stojącym w Ośrodku Olimpijskim w Cetniewie. Nota bene, mają świetny basen.
Na plaży obowiązuje zakaz wprowadzania psów. Apeluję o zakaz wprowadzania dzieci, choć to nie ich wina, że mają durnych rodziców.
Wszystko można zrozumieć, że morze jest cholernie lodowate w tym roku i wejść i wysiusiać się nie da, bo takie teksty każdego dnia można usłyszeć. Ale litości panie dobrodzieju!  Ludzie się nie wstydzą, są otwarci, otwarcie mówią o problemach fizjologicznych na plaży.
A może gdyby tak wszyscy weszli w jednym czasie do morza i się wysiusiali, to morze będzie cieplejsze? – To też tekst zasłyszany.
Tylko czy ja bym chciała w takim zasikanym morzu pływać? Nawet, gdyby było cieplejsze? No fakt, sików nie widać, czego oczy nie widzą, to sercu nie żal. Gorzej by było, pływając w morzu napotkać przepływające obok g...*!

*   *   *

W drodze powrotnej wstąpię ponownie do Państwa Andrzeja i Łucji Hinz z Rumii. Tak, tak, byłam u niego kilka dni temu, skusiłam się na małe co nieco. Ledwo wytrzymała w środku dnia, w gorącej jak tropik szklarni, wachlując się kawałkiem kartki wyciągniętej z torebki. Milusio wspominam pogawędkę z Panem Andrzejem, oj ma On gadane, że ho ho ho . Ale o tym, opowiem w oddzielnym poście.

*     *     *

I takim, to oto miłym akcentem powracam dzisiaj z wakacyjnych wojaży do wybetonowanej, cuchnącej spalinami Warszawy.

W ślad za stópkami Edyty, przedstawiam swoje, lekko wysmażone paluszki :-)



środa, 6 marca 2013

Z życia Lulu - kwiaty we włosach

Kwiaty we włosach potargał wiatr ...



Jestem w pracy, godzina 2 po południu, do końca zostały 2 godziny.
Podchodzi do mnie Pani Ania i mówi: Pani Doroto, co Pani ma we włosach?
Ja na to: spinki. - Wiecie, takie żabki, około 20 sztuk, wpiętych we włosy.
Pani Ania: ale to nie spinka.
Ja: A co? 
Pani Ania: coś innego. Zaraz to Pani wyjmę.
Wyjmuje i podaje mi. Patrzę, a to ... kwiat disocactus amazonicus.
Ja: O!  Disocactus, rośnie w domu, ha ha ha.
Pani Ania:  he he he
Ja: ha ha ha

Zaplątał się we włosach z porannego przeglądu parapetowego.Wyszłam z domu z kwiatkiem we włosach, pojechałam do pracy autobusem, przesiedziałam w pracy 6 godzin i nikt pary nie puścił, że kwiaty we włosach potargał wiatr, po co mi wracać do tamtych lat, zgubionych dni nie znajdziesz już ....


*   *   *
Niebawem fotka pewnej kwitnącej hoi ;)

środa, 30 stycznia 2013

Z życia Lulu - brum, brum ,brum - prawo jazdy

Pamiętacie, jak kiedyś pisałam o rowerze z lamusa? Teraz Lulu będzie pomykała również autkiem.
 
Właśnie stałam się świeżo upieczonym kierowcą. Nastąpiło to dzisiaj, o godz. 6 rano.

Z radości wyściskałabym wszystkich napotkanych dzisiaj na drodze ... pieszych.
 

Ze szczęścia unoszę się ponad ziemią!
Ale jestem happy !!!

niedziela, 20 stycznia 2013

Z życia Lulu - niedzielne 'łazienkowanie'

Dzisiaj nie będzie roślinek. Fotek nowych nie mam, robić też nie ma kiedy. Jak nie mam słońca w mieszkaniu, to fotki wychodzą nieciekawie, nie wiem, czy na blog się nadają. Raczej nie. Sporo hoi rośnie, pomimo zimy, na przykład macrophylla variegata inaczej, czyli revers czy Pot of Gold, cały czas rośnie, tworzy listki nawet ładne, kształtne i ładnie wybarwione, elliptica też rośnie tworząc ładne, kształtne liście, cv. rebecca ta ma ciągle motorek w tyłku, dopiero co niedawno ją ujarzmiałam, a już kolejnego potrzebuje, niektóre finlaysonii ruszyły do przodu, też tworząc ładne, duże liście, latifolia ruszyła, ta wielka w kuchni stojąca, kerrii o zielonych pstrokatych liściach, wypuszcza co jakiś czas liścia, ale z ich kształtu nie jestem zadowolona, mogłaby tego nie robić, poczekać na lepsze 'czasy'. Co tam jeszcze rośnie, hm ... chwilowo nic nie przychodzi mi do głowy. O! Przypomniało mi się, disocactus amazonicus zawiązał sporo pąków, to pewnie za miesiąc będzie w pełnym rozkwicie, o ile można to tak nazwać.

*     *     *


Wczoraj śniegu napadało, że ho ho. Przyszła niedziela, męża na wypad do Łazienek namówiłam, dużo śniegu, puchowo i w ogóle, ruszymy tyłki, trochę fotek porobimy, Ty orzełka na śniegu, ja może bałwana, powygłupiamy się trochę, śniegiem nawalimy ...


Wypad, jak wypad, mało udany, bo zimno, ponuro, niby wiatru nie było, ale jakaś wilgoć w powietrzu się utrzymywała. Mąż złorzeczył, kto na taki pomysł wpadł?! Trzeba było siedzieć w domu, przy piwku, muzyczkę włączyć, a nie marznąć i udawać, że happy. Ja tam zadowolona, a jak obiad po takim spacerze smakował, mmm ...



Niestety, zabrakło babcinych wiejskich skarpet, ale pracuję nad tym, poprawię się następnym razem, jeśli nie swoje, to mężowskie pokażę ha ha ha, żartuję, boszzz ... takie pocerowane zgredowskie skarpety ha ha ha, chyba by mnie powiesił na suchej gałęzi. Ba, na którymś z dziesiątków pałąków parapetowych ...


środa, 24 października 2012

Z życia Lulu - wymiękanie

Uf, zawsze tak jest, jak zostaję sama w domu, że rzucam się w wir porządków roślinnych. Zawsze, ale to zawsze mam tyły.
Tak było i dziś. Mąż gdzieś w Polsce, a ja po pracy w wir pracy na drugi etat, bo jedna hoja potrzebuje już wyciągnięcia z łazienki i postawienia na parapecie. I tutaj rodzi się problem, bo parapetu nie ma, znaczy się miejsca. Wymyśliłam, że małą hoję bez wzrostu jeszcze wetknę na regał, a w to miejsce postawię drapak na metr dwadzieścia. Jeden problem z głowy.

Drugi - musiałam pokombinować z parviflorą splash, bo jak obok stanął drapak na metr dwadzieścia, to okazało się, że metrowe zwisające pędy parviflory nie znajdują dla siebie miejsce. Zarzuciłam niejako na plecy. Problem z głowy, choć w takiej formie nie specjalnie jest w moim guście.

Trzeci  - scortechinii potrzebowała drugiej tyczki, żeby goły pęd zawinąć i poprowadzić dalej. Do tej pory wił się gdzieś w górę zaczepiając disocactusa. Po wetknięciu drugiej tyczki, oczywiście nie mieściła się w dotychczasowym miejscu. Trzeba szukać innego. Kurka, tylko gdzie?!

Czwarty - fusco-marginata na gwałt woła o większą osłonkę, korzenie uszami wychodzą i robi się nie lada problem. Niestety, koszyczek musi już zostać mały. Tutaj błąd popełniłam, że w porę nie przerzuciłam jej do większego wkładu.  Potrzebuje również drapaka na metr dwadzieścia.

Takich przykładów mogłabym mnożyć i mnożyć i wyszłaby z tego litania. A to tylko kilka hoi. Hoje rosną na metry w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ja nie potrafię ciąć, choć czasami jestem do tego zmuszona, ale robię to z wielkim bólem serca i mam wyrzuty sumienia. Głupie prawda?! No przecież urośnie. Tak, wiem. Ale żal mi dotychczasowego wzrostu. Może z za dużą pasją do tego podchodzę?

Latam po mieszkaniu, jak kot z pęcherzem szukając miejsca na hoje. Przecież wiem, że go nie ma, ściany nie rozsuną się, choć mam szczytowe mieszkanie, półek nie przybędzie, nowych parapetów również, to po kiego tak latam? Nie wiem. Nadzieja matką głupich. Ale wiecie co? Zawsze coś znajdę. Nie wiem, jak to się dzieje, ale dzieje się.

Po każdej takiej akcji, padam na pysk w dosłownym tego słowa znaczeniu, patrzę na to wszystko i obiecuję sobie, że to już koniec, ani jednej rośliny więcej. Żadnej! Bo tak naprawdę, czy one ładnie wyglądają? Nie.

Kolejny bzik, który mnie dotknął kilka lat temu, to mania oglądania okien napotkanych po drodze, czy to na piechotę, czy z okna autobusu. Jest taki balkon, muszę Wam o nim opowiedzieć, bo robi niesamowite wrażenie. Balkon na jednym z warszawskich osiedli, oszklony i oświetlony fluorescencyjnym światłem. A może to jakieś inne światło, specjalne do roślin? Balkon na jednym z wyższych pięter wieżowca samotnie stojącego na skrzyżowaniu, zapełniony roślinami do granic możliwości, z sąsiadującym oknem równie fluorescencyjnym światłem wypełnione. Najlepiej je widać wieczorem, właśnie teraz o tej porze roku. Ilekroć tamtędy przejeżdżam, zawsze w nie spoglądam. A nuż, zobaczę właścicielkę tej dżungli. Bo musi być niesamowitą kobietą, żeby coś takiego w takim miejscu stworzyć. Stworzyć kawałek dżungli w murowanym nowoczesnym wieżowcu, tętniącym życiem w godzinach szczytu, pełnym autobusów, samochodów, matek z dziećmi pośpiesznie pchającymi wózki w kierunku przedszkoli.

Marzę, żeby znaleźć w sobie siłę i nie kupować kolejnych roślin, żeby zastopować z tym wszystkim. Skupić się na tym, co mam. Bo to mnie już męczy, nie znajduję na nie czasu, ani siły. Jest jak zaliczanie kolejnego faceta. Zaliczony, odhaczony, następny proszę. Czasami czuję, że jestem ich niewolnikiem, nie mam czasu na książkę, na wyjazd wakacyjny. Nie znajdują czasu na życie. Jest jak choroba. Gdzie lekarstwo na nie znaleźć?

I tak, dzisiaj mały sukces osiągnęłam, nie skorzystałam z oferty drugiej szansy. Czyżby to był malutki kroczek ku normalności? Trzymajcie kciuki.


poniedziałek, 22 października 2012

Z życia Lulu - o "kicie" i eliksirze młodości

Wystarczy męki. Już nie mogłam patrzeć na czarny wygląd bloga. 5 osób zagłosowało - woli zielony blog. Ja też. To nie był dobry pomysł. Wróciłam do starego i czuję się biuti.
Uf, co za ulga :-)
Dziękuję piątce za wzięcie udziału w ankiecie. Bardzo mi pomogliście. A teraz, jak w temacie.

 *     *     *

Będzie o kicie, ale nie tym do kitowania okien, czy innej papie. Będzie o kicie żołądkowej.
Starsza pani jadła kit, żeby zrzucić z siebie trochę ciała. Nie głodziła się, nie stosowała drakońskich diet, które o dupę potłuc, nie robiła dziwacznych ćwiczeń, które siódme poty wyciskają, do których trzeba zaparcia i silnej woli, z czym niestety trudno jest cholernie w dzisiejszych czasach, gdy sklepy urywają się od smakowitych obfitości.
Skąd o tym kicie wiedziała? Nie wiadomo. Może od innej starszej pani, która również dowiedziała się od innej starszej pani, a może oglądała Top Model?
I tak, jadła na śniadanie i na kolację. W między czasie pozwalała sobie na pulchne kluseczki, ziemniaczki, kotleciki, skwareczki i pyszne zupeczki. 
Kit zaczął działać, starsza pani coraz bardziej smuklejsza się robiła, coraz mniejsza i mniejsza. Im mniej miała ciała tym i wzrostu jej dziwnie ubywało. Była postawną kobietą kiedyś, a stała się filigranową dziewczynką.
Zachwycona rezultatem, namówiła inną panią  do jedzenia rewelacyjnego kitu.
Młodsza pani z przymrużeniem oka do tego podchodziła, wiedząc, że diety są po prostu - nie obrażając kitu - do dupy. W łagodniejsze słowa nie ma co ubierać, czegoś co na dłuższą metę się normalnie nie sprawdza. Dietą tego nazwać nie można, co najwyżej niewielką zmianą żywieniową.

Po dłuższej namowie zgodziła się jeść kit, który z wyglądu naprawdę nie zachęcał do spożycia. Niektórzy widząc go, mówili: co to za smalec, ble, ble, ble.
Ale tajemniczy kit wcale nie smakuje jak smalec! Oczywiście dla tych, których nie odrzuca widok płatków kukurydzianych fitness zatopionych w zerowym kefirze, aż do granic pulchności, tak, żeby łycha stała. Dla lepszego przełykania przez żołądek można dodać smakowych owocowych mussli. Tutaj dowolność następuje, bo nie o cukier w tym wszystkim chodzi, lecz o zawartość tłuszczu w tłuszczu.

I tak obie panie, wspierają się w ciągłym odchudzaniu. A może by tak eliksir młodości? Hm ... wieczna młodość, wieczne życie ...  a w perspektywie zdobywanie nowych odmian i posiadanie wymarłych już odmian hoi ...

Uwielbiam ten film :-) 


Tylko, czy na dłuższą metę takie życie nie byłoby smutne? Grzebanie przyjaciół, poszukiwanie przyjaciół ... dość smutnie to brzmi, mimo świetlanej perspektywy posiadania największej kolekcji hoi na świecie.

A Wy, kobietki? Co robicie, żeby zachować wieczną młodość nie tylko w duszy?
A na ten czas idę walnąć sobie maseczkę na twarz. O!

wtorek, 3 kwietnia 2012

Z życia Lulu - niemoc

Jakaś niemoc mnie dopadła, nic mi się nie chce. Blog sobie leży odłogiem, postów roboczych brak, nowych zdjęć brak.  I pomysłów na nowe posty też brak.
Czy to pora taka? Że człowiek po zimie jest nie do życia? A przecież powinno być na odwrót. Dni są coraz dłuższe, coraz więcej słońca, rośliny ruszają do życia, temperatura cieplejsza, tylko patrzeć, jak z pończoch się wyskoczy i z gołymi nogami po dworze latać będzie.

Ale to mnie wcale nie cieszy. Gdzieś w środku siebie nieszczęście noszę. I pozbyć się go nie mogę. Wstaję lewą nogą, a może prawą, nie zwracam na to uwagi, po omacku, bo jeszcze ciemno jest, idę do kuchni, stawiam czajnik na gazie i robię kawę. Idę do łazienki, myję włosy, siadam z kawą w fotelu i budzę się przez pół godziny, żeby spojrzeć na zegarek, a to już jest szósta godzina. Pora zwlec się z fotela, zrobić wszystkim śniadanie, potem zrobić makijaż, bo zapyziałym do pracy nie wypada iść, ciuchy jakieś z szafy wyciągnąć, i tu jest problem, bo weny co z czym połączyć też gdzieś zabrakło. Uczesać się i nagle jest już godzina siódma. Szybko spakować torbę i przyspieszonym krokiem iść na przystanek. Zazwyczaj podbiegam, bo na ostatnią minutę dochodzę. Pół biedy, jak winda chodzi, ale jak stoi między piętrami?  To już klapa, spóźnienie murowane, bo zanim zbiegnę z dwunastego piętra, to autobus dawno odjedzie. Wiem, jest następny, ale to marna pociecha, bo szef krzywo spojrzy, że pięć minut jest się po czasie. A czy to moja wina, że winda stanęła? Albo, że po schodach zbiegać musiałam? Albo, że w fotelu siedziałam przez pół godziny.
O, ba, zapomniałam, o najważniejszej rzeczy, którą z rana zrobić musiałam, przemarsz po parapetach, bo przez noc coś mogło urosnąć. Nie pomoże bieg po schodach na górę przy trasie w-z, ani bieg za uciekającym autobusem.
Z niewinną miną wchodzę do biura, wymyślam historyjkę na poczekaniu, sięgam do torby, a tam mleka brak. No świetnie, i jak tu się napić porannej kawy?

Czy mnie się lepiej zrobiło? A jakże. Wyrzuciłam z siebie kawałek nieszczęścia ... a tu północ, i od jutra to samo ...

piątek, 20 stycznia 2012

Z życia Lulu - zakładowe parapety

Moja pasja roślinna dawno wyszła poza ramy mieszkania. Rozpełzła się jak wąż w kierunku zakładowych parapetów. Dostępnych mam tylko trzy, a może dobrze, że tylko? Inaczej musiałabym zatrudnić się na dodatkowy etat, bo kto by to obrobił?
Parapet 1







Parapet 2




Parapet 3



Igliwie się z niej nie sypie, wygląda żywo jak na prawie miesiąc trzymania w ciepłym pomieszczeniu. Tylko, czy pozbawiona czubka choinka jest w stanie rosnąć w gruncie?


wtorek, 10 stycznia 2012

Z życia Lulu - rozmowa z zielonym

W pracy mam swój parapet, do tego kilka parapetów zaadoptowanych. Nazywam je swoim ogrodem. Gdy rano mnie nie widać przy biurku, to znaczy, że jestem "w ogrodzie", albo "na ogrodzie".  Tak się potocznie u mnie mówi, bywa, że słyszę "Pani Doroto, jak Pani skończy w ogrodzie, to proszę zrobić ..." i tutaj litania zadań do wykonania, na już, często na wczoraj.
Mam o tyle dobrze, że nikomu to nie przeszkadza. Wręcz jest to atutem, bo nigdzie nie ma takiego ogrodu jak u NAS. Możemy się nim szczycić na całą ... . Szczególnie teraz, gdy prym wiodą cebule hippeastrum.

Pogawędka w oczekiwaniu na audiencję u szefa:
Naczelnik - a co to jest w rogu, bo mam takie same w domu?
- To kliwia.
Naczelnik - Jak?
- Kliwia.
Naczelnik - Nie słyszałem (znaczy się, nie to, że nie dosłyszał, co powiedziałam, tylko nazwa mu zupełnie obca), jak?
- Kliwia.
Naczelnik -Kiwia?
- Nie - Ka-eL-I-Wu-I-A.
Naczelnik - A! Kliwia?
- Tak.
Uf, udało się. Nazwa widać skomplikowana. Po sukcesie w jego przeliterowaniu, postanowiłam dodać:
- Miniata.
Naczelnik patrzy się. Nie wie, co powiedzieć, albo mu mowę odjęło, albo ma suchość w gardle.
- Kliwia Miniata - to pełna nazwa, ja na to. Inaczej kliwia pomarańczowa - dodaję. Widzę, że to za dużo dla niego.

Zachwyt Naczelnika wzbudził również rhipsalis, widoczny na zdjęciu obok.
A to co jest? Pyta - dotykając łodyg rhipsalisa. O jakie fajne - dodaje.
Odpowiadam  - to rhipsalis.
Naczelnik robi minę, po której nie widać zrozumienia.
Dodaję - to taki sukulent.
Tego było już za dużo dla niego. A co to sukulent?
Tego było już dla mnie za dużo.
- To taka roślina, co potrzebuje mało wody.
To było najprostsze wytłumaczenie,choć i tak wiem, że on nie wie, o czym do niego mówiłam.

Naczelnik rozgląda się po całym parapecie, jest rzadkim gościem u nas.
- O rany, ale Pani tego ma!
Ja - To moja pasja, w pracy nie mogę być bez ogrodu.
Naczelnik  - w domu też Pani ma?
- Tak, ale trochę więcej ;-)
Naczelnik - to mąż musi być zadowolony.
- O taaak, baaardzo!


Stażystka - Pani Doroto, a to i to to jest to samo, prawda?
- Które?
Stażystka wskazuje palcem na kliwię i hippeastrum.
- Nie, pani Karolino. To jest kliwia, a to jest hippeastrum.
Stażystka - a tak samo wygląda.
- Hmmm .. dziwna sprawa, jak może kliwia wyglądać tak samo, jak hippeastrum. Tłumaczę młodej damie, że kliwia, jak widać, nie ma  cebuli, a hippeastrum widać, że jest cebula, taka jak w warzywniaku, tylko, że nie do jedzenia. Dziewczę uśmiecha się. Widzę, że ona nie widzi. Hm ... i liście dla niej takie same. Hm ... dziwna sprawa.

czwartek, 17 listopada 2011

Bajki dla dzieci - Muszka Złotobrzuszka - Korniej Czukowski

Zainspirowana prośbą Gosi parę miesięcy temu o tekst Muszki Złotobrzuszki w poście O jeżu spod miasta Zgierza, przekopałam pudła z książeczkami dla dzieci i oto ukazała się książeczka




Muszka, muszka Złotobrzuszka
na malutkich sześciu nóżkach
Poszła mucha ponad rzeczkę
I znalazła złotóweczkę!


Potem, rada nadzwyczajnie,
Poszła kupić nowy czajnik.
- Przyjdźcie dziś do Złotobrzuszki
Na herbatkę, karaluszki!





 

Pchełki dały jej trzewiczki
Zapinane na guziczki
A trzewiczki znakomite
Całe złotą nitką szyte





 









Nagle jakiś pająk z kąta,
Muchę porwał i oplątał
Mocno trzyma ją za nóżkę
I chce zabić Złotobrzuszkę!












 
Pasikonik, kochaneczek,
Całkiem, całkiem jak człowieczek,
Hyc-hyc! Hyc-hyc!
Pod mosteczek –
I nie mówi nic!
 








 



Nagle komar skądziś leci,
Cienki i maleńki,
I latarki, którą świeci,
Nie wypuszcza z ręki.
- Gdzie ten łajdak, gdzie morderca?
Zaraz szablą go uśmiercę!
 


Wszyscy się radują
Tańczą, wykrzykują
Wiwat Młoda Para,
Wiwat Państwo Młodzi,

To tak w telegraficznym skrócie, wybrane fragmenty. Bajka piękna, z mojego dzieciństwa, z dzieciństwa mojego syna. Szkoda, że prawa autorskie są tak rygorystyczne i nie można publikować całego tekstu. Ta bajka warta jest dodatkowej promocji właśnie w internecie. Niektóre bajki są tak piękne, że powinno się przedłużać ich żywotność, a nie tylko trzymać je w starych stęchłych pudłach. Mało kto posiada książeczkę. A zdobyć ją jest niesłychanie trudno.
Tego samego autora polecam również "Karaluszysko". Dla mojego syna bajki o owadach były najładniejszymi bajkami i tylko te zapamiętał do dnia dzisiejszego, a jest już studentem. I to nie to, że nie było innych w domu. Były. Ale tylko te musiały być czytane codziennie do poduszki.