Uf, zawsze tak jest, jak zostaję sama w domu, że rzucam się w wir porządków roślinnych. Zawsze, ale to zawsze mam
tyły.
Tak było i dziś. Mąż gdzieś w Polsce, a ja po pracy w wir pracy
na drugi etat, bo jedna hoja potrzebuje już wyciągnięcia z łazienki i postawienia na parapecie. I tutaj rodzi się problem, bo parapetu nie ma, znaczy się miejsca. Wymyśliłam, że małą hoję bez wzrostu jeszcze
wetknę na regał, a w to miejsce postawię
drapak na
metr dwadzieścia. Jeden problem z głowy.
Drugi - musiałam pokombinować z parviflorą splash, bo jak obok stanął
drapak na
metr dwadzieścia, to okazało się, że metrowe zwisające pędy parviflory nie znajdują dla siebie miejsce. Zarzuciłam niejako
na plecy. Problem z głowy, choć w takiej formie nie specjalnie jest w moim guście.
Trzeci - scortechinii potrzebowała drugiej tyczki, żeby goły pęd zawinąć i poprowadzić dalej. Do tej pory wił się gdzieś w górę zaczepiając disocactusa. Po
wetknięciu drugiej tyczki, oczywiście nie mieściła się w dotychczasowym miejscu. Trzeba szukać innego. Kurka, tylko gdzie?!
Czwarty - fusco-marginata na gwałt woła o większą osłonkę, korzenie
uszami wychodzą i robi się nie lada problem. Niestety, koszyczek musi już zostać mały. Tutaj błąd popełniłam, że w porę nie przerzuciłam jej do większego wkładu. Potrzebuje również drapaka na
metr dwadzieścia.
Takich przykładów mogłabym mnożyć i mnożyć i wyszłaby z tego litania. A to tylko kilka hoi. Hoje rosną na metry w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ja nie potrafię ciąć, choć czasami jestem do tego zmuszona, ale robię to z wielkim bólem serca i mam wyrzuty sumienia. Głupie prawda?! No przecież urośnie. Tak, wiem. Ale żal mi dotychczasowego wzrostu. Może z za dużą pasją do tego podchodzę?
Latam po mieszkaniu, jak
kot z pęcherzem szukając miejsca na hoje. Przecież wiem, że go nie ma, ściany nie rozsuną się, choć mam szczytowe mieszkanie, półek nie przybędzie, nowych parapetów również, to po
kiego tak latam? Nie wiem. Nadzieja matką głupich. Ale wiecie co? Zawsze coś znajdę. Nie wiem, jak to się dzieje, ale dzieje się.
Po każdej takiej akcji, padam na
pysk w dosłownym tego słowa znaczeniu, patrzę na to wszystko i obiecuję sobie, że to już koniec, ani jednej rośliny więcej. Żadnej! Bo tak naprawdę, czy one ładnie wyglądają? Nie.
Kolejny
bzik, który mnie dotknął kilka lat temu, to mania oglądania okien napotkanych po drodze, czy to na piechotę, czy z okna autobusu. Jest taki balkon, muszę Wam o nim opowiedzieć, bo robi niesamowite wrażenie. Balkon na jednym z warszawskich osiedli, oszklony i oświetlony fluorescencyjnym światłem. A może to jakieś inne światło, specjalne do roślin? Balkon na jednym z wyższych pięter wieżowca samotnie stojącego na skrzyżowaniu, zapełniony roślinami do granic możliwości, z sąsiadującym oknem równie fluorescencyjnym światłem wypełnione. Najlepiej je widać wieczorem, właśnie teraz o tej porze roku. Ilekroć tamtędy przejeżdżam, zawsze w nie spoglądam. A nuż, zobaczę właścicielkę tej dżungli. Bo musi być niesamowitą kobietą, żeby coś takiego w takim miejscu stworzyć. Stworzyć kawałek dżungli w murowanym nowoczesnym wieżowcu, tętniącym życiem w godzinach szczytu, pełnym autobusów, samochodów, matek z dziećmi pośpiesznie pchającymi wózki w kierunku przedszkoli.
Marzę, żeby znaleźć w sobie siłę i nie kupować kolejnych roślin, żeby
zastopować z tym wszystkim. Skupić się na tym, co mam. Bo to mnie już męczy, nie znajduję na nie czasu, ani siły. Jest jak zaliczanie kolejnego faceta.
Zaliczony, odhaczony, następny proszę. Czasami czuję, że jestem ich niewolnikiem, nie mam czasu na książkę, na wyjazd wakacyjny. Nie znajdują czasu na życie. Jest jak choroba. Gdzie lekarstwo na nie znaleźć?
I tak, dzisiaj mały sukces osiągnęłam, nie skorzystałam z oferty drugiej szansy. Czyżby to był malutki kroczek ku normalności? Trzymajcie kciuki.