Pięknie kwitnie, pięknie rośnie, pięknie pachnie. Chciałam mieć jeszcze jedną, wszystko jedno, aby tylko miała ciapate liście. Próbowałam kilkakrotnie, różne odmiany, sadzonki ukorzenione i do ukorzenienia. Nie udało się. Ciągle mam jedną, tą od Izabell. I cieszę się, że choć tą jedną mogę mieć, bo choć to zwykła lacunosa, to dla mnie jest niezwykła. Jedna, jedyna ...
Jeden baldach, a pachnie ... nawet przy otwartym oknie wieczorem słodki zapach po kuchni się rozchodzi ... tylko malutki problem, co próbuje kwitnąć, to katastrofa. Od kilku miesięcy nie udaje się utrzymać pąków, szybko brązowieją. A miejsce ma boskie, najlepsze z najlepszych, wschodnia witryna kuchenna. Bardzo się zraziłam do tej odmiany. Tak bardzo, że nie chcę mieć innych odmian lacunosy.
Odkąd zaczęłam przygodę z hojami, przez mój dom przeszło ich bardzo dużo. Z miesiąca na miesiąc lista hoi się zmieniała, przybywało, ubywało. A teraz? Teraz pomału krystalizuje się sytuacja. Wiem, jakie odmiany u mnie chętnie rosną, z jakimi udaje mi się dogadać. I to mnie cieszy i daje satysfakcję. Jedni zachwycają się hojami o małych listkach, inni wolą większe, a jeszcze inni te o bardzo dużych liściach. Mnie drobnica mało kręci, moda przemija a popularność jest chwilowa. Tak właśnie jest z lacunosą, serpens, retusa itp. itd. Chwilowe zauroczenie.
A ta paskudna lacunosa dostała eksmisję w najdalszy kąt kuchenny. I niech robi sobie co chce.
Tak mi się spodobało robienie filmików, że postanowiłam zrobić kolejny. Będzie również o przesadzaniu hoi. W roli głównej: hoya Viola i hoya caudata. Nic szczególnego. Ale co tam, jak bawić się, to na całego :-)
W czasie montażu ucięło mi kawałek tekstu z informacją, że sadzonki pochodzą od Edytki. Poznajesz?
* * *
Dokładnie rok temu napisałam pierwszy post na moim blogu. Kurcze, ależ ten czas leci. Tworząc bloga nie miałam pojęcia, jak będzie kształtował się dalej. Nie wiedziałam, czy będę miała o czym pisać. Nie wiedziałam, czy będzie mi się chciało pisać posty. Nie wiedziałam, czy blog będzie żył, czy nie umrze śmiercią naturalną, jako nietrafiony pomysł na zabicie wolnego czasu. Ot, nietrafiony "projekt".
Ciemność, widziałam ciągle ciemność. Mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, a ja ciągle miałam o czym pisać. Zadziwiające. Myślałam sobie, że jak pokażę wszystkie rośliny, to zobaczę pustkę. Niczego nie planowałam. Zupełnie spontanicznie pisałam posty.
Bywało, że postów roboczych miałam kilka, bo miałam akurat wenę pisania, ale nie było kiedy ich zamieścić. Nie chciałam wrzucać kilka postów dziennie. Mijały kolejne dni, tygodnie, posty się dezaktualizowały. Bywało, że w końcu je usuwałam, bo straciły swoją ważność.
W ciągu roku przybyło 12 obserwatorów, jawnych obserwatorów, za co teraz, tutaj serdecznie im dziękuję. Jestem świadoma tego, że ukrytych obserwatorów jest więcej, bo skąd w ciągu roku odsłon byłoby 39148. Średnio wychodzi ponad 100 wejść dziennie. To bardzo dużo. Cieszy mnie to niezmiernie.
Nie przedłużając - zapraszam wszystkich na kolejny rok do Zielonej Przystani Lulu.
Wysoka, pnie się na półtora metra. Podobna do macrophylli. Jak zakwitnie to się okaże, czy to polystachya, bo są do siebie podobne i często mylone. Macrophylla sprzedawana jako polystachya. Polystachya sprzedawana jako macrophylla. Jak zwał tak zwał. Dla mnie rybka. Ważne, że jest w moim typie.
Dostała dożywotnią wysokość pałąka (1.20 m) i to jej musi wystarczyć, jeśli chce stać na parapecie. Ta miejscówka jest rarytasem, trzeba na nią zasłużyć, wkupić się w łaski Lulu, zaskarbić sobie jej przychylność szybkością wzrostu, brakiem marudzenia, elastycznością w podejściu do wilgotności podłoża. I najlepiej nie rozpychać się na boki, bo to jest wbrew przyjętym zasadom. Reszta pikuś ;)
Dużym hojom jest mi bardzo ciężko zrobić zdjęcie. Po prostu nie mieszczą się w moim aparacie ;-)
Hoya polystachya
Wyszperałam ten post z "roboczych" dla niecierpliwego Jacka. Nie ma to jak wielkoludy, prawda Jacku?
Dziwnym trafem, coraz więcej kliwii w moje ręce trafia. Zupełnie przypadkiem stają na mojej drodze. Tym razem, pod moje skrzydła zawitała kliwia o kwiatach żółtych.
Nie da się przejść obok jej kwiatów obojętnie, widać je z daleka, przyciągają wzrok nawet tych, których kwiaty na co dzień nie zachwycają. Stoi na centralnym miejscu zakładowego parapetu.
Tradycją już jest, że każda kliwia ma imię. Ona też bezimienną nie jest.
"Renia"
Kliwia tuż przy ziemi jest bardzo ogołocona. Do tego stopnia, że pierwsze zewnętrzne liście nie są w stanie same utrzymać się w pionie. Odchylają się od łodygi, grożąc całkowitym złamaniem i odpadnięciem. Wpadłam na pomysł obwiązania łodygi lnianym sznurkiem.
W ten sposób liście są w stanie utrzymać się przy roślinie.
Patrząc na nią osobno, na stare i nowe liście, kto by powiedział, że jest to jedna i ta sama hoja? Starych hojomaniaków w pole bym nie wyprowadziła, ale nowo zakręconych? Na pewno daliby się zrobić w przysłowiową "trąbę". Zresztą ja też :-)
Hoya erythrina
Od jakiegoś czasu krążę wokół niej, krążę i zastanawiam się, czy jej nie przerzucić do hydroponiki. Stoi w miejscu, jak zaklęta, a szkoda, bo moja wyobraźnia podpowiada, że w rozmiarze XXL byłoby jej do twarzy.
Jest to jedyna z odmian, która u mnie chętnie kwitnie, obficie i bardzo ładnie rośnie. Na parapecie wygląda bardzo dekoracyjnie. Szkoda tylko, że kwiaty utrzymują się krótko. Kielichy odpadają po dwóch dniach, choć nadal są jędrne. Dziwna sprawa. Do tego ciężko jest zrobić im dobre zdjęcia. Robię ich naprawdę bardzo dużo i nie ma w czym wybierać. Porażka. Biegam z doniczką po całym mieszkaniu, szukając miejsca, może tu, a może tu wyjdą lepsze, przerzucam aparat na różne programy, i tak kręcę się jak kot z pęcherzem i guzik z pętelką. Porażka.
Chirita "deco"
A jak mają się inne odmiany? "Aiko" lubuje się w zatrzymanych pąkach - wyjechała do pracy, "sinensis" - podsychały jej liście - wyjechała do pracy, "piccolo" - wzięła przykład z "sinensis" - za karę wyjechała do pracy. "Verecunda" - nie, ta jest dama, pięknie rośnie i pączki produkuje. Zapomniałam jej zrobić fotkę, a jest naprawdę urodziwa.
O dziwo, w pracy stanęły na baczność i chcą mi udowodnić, że się do nich myliłam. Wiem, parapet. To jest to, co muszą mieć. Niestety, w domu hoje zajęły każdy skrawek parapetu, na wespół z kotami, bo one przecież też gdzieś muszą swoje pupy posadzić. Przecież nie mogę ich pozbawić kawałka świata, jaki mogą oglądać z 12 piętra, a szczególnie ptactwo, które uwielbia im grać na nosach, choć szczęki im chodzą w upojnej próbie zagryzania tego, czego dosięgnąć nie mogą.
A, i drobny szczegół. Bambo pożera każdą chiritę, którą dosięgnie. To też przeszkoda, żeby tych kwiatów w domu nie trzymać. Nie to, żeby kotu się coś stało. On żyje, gorzej z chiritą.
Miała być hoya pachycladapink, a jest? Hoya pachyclada ... yellow.
Zakwitła jako nieukorzeniona sadzonka. Jest w trakcie ukorzeniania. Czy mnie to zmartwiło? Trochę. Bo skoro ona nie jest pink, tylko yellow, to jakie są pozostałe? Yellow jest red, a pink to red? A może yellow to pink, a red to red? Ważne, że zakwitła. A jeszcze ważniejsze, żeby się ukorzeniła i rosła. Bo powiem Wam, że mnie z pachycladą coś nie idzie. Ciągle mamy pod górę. Pisałam już na blogu, że niejednokrotnie próbowałam i ciągle sadzonki lądowały w koszu. Podjęłam ostatnią próbę ujarzmienia tej odmiany.
I do tego pachnie! Jak? Dla mnie ma zapach cytrynowy.
Edit: Okazało się, że sadzonka jest już ukorzeniona. Wsadzona do keramzytu 10 dni temu i ... ma korzenie jak ta lala.