środa, 4 maja 2011

O drastycznym cięciu - hoya callistophylla

Ale jestem trąbka, ale jestem panikara. A było to tak: przybyła zimą 2010 r. prosto z Tajlandii. Wszystko było ok. Piękna, duża, jędrna. No miód i malina. Wyglądała tak:
Po jakimś czasie, miesiącu, może dwóch zauważyłam, że dolne liście żółkną. Spanikowałam. W próbie ratowania hoi, odcięłam parę węzłów, bodajże 6-7, cały prawy pęd. Resztę zostawiłam. Z braku czasu nie zaglądałam do korzeni. Odcięty pęd pocięłam na jednowęzłowe sadzonki i próbowałam ukorzenić. Padały, jak muchy, jedna po drugiej. Udało mi się uratować tylko jeden kawałek. Żyje, jest dosadzony do rośliny matecznej. Roślina mateczna też żyje. Straciła tylko parę dolnych liści, reszta nie żółkła. Doszłam do wniosku, że spanikowałam, niepotrzebnie pocięłam roślinę, zamiast poczekać jeszcze i obserwować. Po mojej "akcji" roślina wygląda tak:

 Młody listek. Może nie jest wzorcowy, ale pierwszy jaki urósł odkąd hoja jest u mnie.
Pocieszam się, że rozpoczęła wzrost i wypuszcza młode pędy. A i dosadzona sadzonka jak ruszy z kopyta to niebawem nie będzie śladu, po moich drastycznych cięciach. Trzyma się mocno. Musi być ukorzeniona.
Jest to dla mnie nauczka/doświadczenie na przyszłość, żeby ostrożnie obchodzić się z nożyczkami :-). Zresztą, to nie jedyna hoja, która została poddana drastycznym cięciom w przypływie mojej paniki, tia ....
Anonimowy pisze...

Dobrze że kupujesz już duże rośliny w razie "awarii" :) masz możliwość ratowania co się da. Ja takich możliwości nie mam, zawsze zaczynam od jednego/dwóch liści i jak pada to na amen.Jolka

lulu pisze...

Jolu, dużych hoi kupowałam tylko kilka i tylko dlatego, że akurat takie były w sprzedaży. Nie było ich małych zamienników. Niestety duże kosztują dużo więcej, to minus całego hojowego "interesu". Ale nie żałuję ani grosza, jakie na nie wydałam. Kupiłabym drugi raz :-)

Prześlij komentarz